Yuenowi Biao, który nie lubi fantastyki
Chleb elfów
Znacie takich ludzi. Mówią "dzień dobry" tak,
jakby robili do czegoś aluzję. Przyjrzałem się sąsiadowi z niechęcią.
Coś ode mnie chciał, być może tylko potwierdzenia swojej wyższości
w rozmowie. Nie dałem mu takiej szansy. Niech się zaczai na kogoś
innego. Uśmiechał się głupio i złośliwie. Minąłem go z uprzejmym
ukłonem, a za plecami usłyszałem szept "pedał". Wzruszyłem
ramionami. Nie było sposobu ukryć swej odmienności w tych zapchanych
do wypęku mrówkowcach, które tu nazywają domami wielorodzinnymi.
Sam nie interesuję się życiem seksualnym swoich bliźnich, no, przesadzam,
na pedofila bym na pewno zareagował czy gwałt i oczekuję tego samego
od innych. Wtykać nos w sprawy dorosłych ludzi? Obrzydliwość. Właściwie
podglądactwo. Zakonotowałem sobie starannie, że sąsiad wymaga
paru lekcji dobrego wychowania i postanowiłem porozmawiać o tym
przy najbliższej okazji z którymś z moich pięknych przyjaciół.
Rozebrałem się i powiesiłem płaszcz starannie w szafie. Przetarłem
wszystkie meble, przejechałem podłogi odkurzaczem i sprawdziłem,
czy naprawdę jest czysto. Wanna była trochę zafarbowana tym żółtym
świństwem, które tu nazywają wodą pitną i starannie ją wyszorowałem.
Jeden z moich pięknych przyjaciół powinien pojawić się niedługo
i musiałem poczynić staranne przygotowania. Czysta woda w kryształowej
karafce, świeże owoce, kilka świec o ładnym zapachu. Położyłem koronkowy
obrus na stole, wyjąłem najlepsze srebra i poprawiłem krzywo wiszący
obraz. Potem zająłem się sobą - umyty i wyskrobany do czysta,
w nowym jedwabnym garniturze, z włosami zaczesanymi na mokro do
góry, usiadłem i włączyłem "Romea i Julię". Tam,
pa dam, pa dam, pa dam bam" szedł motyw Kapulettich, a ja zastanawiałem
się, czy naprawdę wszystko przygotowane i czy mój piękny
przyjaciel nie poczuje się urażony brakiem starań z mojej strony.
Jeden błąd, jedno fatalne posunięcie i okażę się niegodny zainteresowania,
którym mnie obdarzono. Zastanowiłem się też, czy rozpoczęcie
tej gry było rozsądne. Czy nie zrobiłem zbyt wysokich nakładów.
Czy cel rzeczywiście jest godny takich starań. Starzeję się,
wiecie. To, co kiedyś powodowało u mnie szybsze bicie serca
i nie dającą się ukoić tęsknotę, po tylu latach zabiegów
i, co tu dużo mówić, samotności i bólu, może się przecież
okazać tak samo nietrwałe i nieprzydatne, jak zabawka z dzieciństwa,
na której przecież kiedyś zależało nam jak na życiu.
Moje gorzkie rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi i pobiegłem otworzyć.
Wpłynął do środka jak łabędź. Piękną, trójkątną twarz pod
złocistą burzą włosów, twarz, którą powinna nosić
Greta Garbo, rozpromienił uśmiech pełen słodyczy. Uspokoiłem
się. Siedział przy stole, który dla niego nakryłem, jadł
owoce, które umyłem własnoręcznie, słuchał ze mną Bacha,
a potem, zadowolony ze mnie, zaśpiewał. Słuchałem tego nieziemskiego
śpiewu, płakałem ze szczęścia, pławiąc się w świetle jego głosu,
przeżywałem tysiące istnień, tysiące miłości. A potem umilkł.
Pomimo bólu ciszy, ukłoniłem się i podziękowałem mu.
- Czy pozwolisz mi pójść z tobą? - zapytałem. - Nadal
nie rozumiem, czemu chcesz zamieszkać tam, gdzie nie ma ludzi -
odpowiedział swym srebrzystym głosem. - Jestem samotny - wyznałem.
- Odwiedzamy cię przecież - odpowiedział. - Tak - przyznałem,
nagle przerażony, że wizyty się skończą. - Jesteś nam tu potrzebny,
Igorze - powiedział łagodnie - bardzo potrzebny. Nadal nie rozumiałem,
do czego im jestem potrzebny. Odwiedzali mnie, śpiewali dla mnie,
czasem spełniali jakieś niewielkie życzenie. I tyle. Widywałem
ich od dziecka i nie potrafiłem żyć, pozbawiony ich śpiewu, ich
piękności, ich kojącej, pełnej miłości, obecności. A oni tak
naprawdę niczego ode mnie nie potrzebowali. - Do czego jestem
potrzebny? - spytałem. - Przyjmujesz nas w swoim domu - odpowiedział
enigmatycznie. - Tak, ale do czego jestem wam potrzebny? - bardzo
chciałem to zrozumieć. Być może spełniając jakieś ich warunki,
uzyskam wstęp do ich świata na stałe? - Abyś nas znał, oczekiwał
nas, przyjmował nas - odpowiedział łagodnie mój piękny gość.
Przelotnie dotknął mojej spuszczonej głowy i wyszedł tak samo cicho
jak wszedł.
Westchnąłem cicho, wracając do zimnej rzeczywistości i własnych
problemów. Zacząłem sprzątać naczynia, składać obrus, ustawiać
krzesła na miejsce. Po chwili znikąd spłynęła na stół fotografia
mojego sąsiada obejmującego tajwańską prostytutkę, zrobiona w momencie,
gdy nie było żadnych wątpliwości co do jej, a właściwie jego, prawdziwej
płci. Następnego dnia sąsiad wynosił śmieci gdy wracałem z pracy.
Uśmiechnąłem się życzliwie i zapytałem, czy był na urlopie w Tajlandii.
Obdarzył mnie spojrzeniem, w którym furia mieszała się z
pierwszymi piknięciami strachu. Był pan bez żony? - ciągnąłem
uprzejmie. - Skąd pan wie? - prawie na mnie wrzasnął. -
Wszystkie ptaki o tym śpiewają - powiedziałem czule i zakołysałem
biodrami. Sąsiad nagle się odwrócił i pognał na górę,
wysypując po drodze nie wyrzucone śmieci. Zachichotałem do siebie,
a w windzie naprawdę się roześmiałem. Tyle moralności naprawdę
nie byłem w stanie znieść.
Nie spodziewałem się następnej łaski wizyty tego dnia, ani w
najbliższej przyszłości, miałem więc wiele czasu do zabicia. Zacząłem
się zastanawiać, do czego jestem potrzebny tym istotom, które
czasem uważałem za anioły, czasem za elfy, a czasem za istoty z
innego wymiaru. Żaden z nich nie chciał mi powiedzieć, skąd przychodzą,
chociaż kiedyś chętnie pokazywali mi swój świat. Ten świat,
do którego z taką determinacją chciałem się przenieść. Lothlorien,
Zaświaty, Tirnanog, Wyspa Jabłek, miejsce, gdzie nawet maleńkie
kwiatuszki w trawie prószyły srebrzystym światłem magii,
gdzie pieśń mogła budować światy. To dla jazdy na jednorożcu
ciągle byłem prawiczkiem. Jechałem na nim kiedyś, dawno temu,
gdy byłem jeszcze chłopcem. Nigdy nie zapomniałem, jak rozbielona
tęcza barw przesuwa się po jego jedwabnych bokach, jak faluje delikatna
jak puch mniszka grzywa, jak lśni gwiazda na czubku perłowego rogu
w kształcie spirali. A może dla tej pięknej dziewczyny, tańczącej
w trawie bosymi stopami, gdy ja, wówczas piętnastoletni,
odpoczywałem nad strumieniem? Widziałem jej odbicie w wodzie, a
potem zobaczyłem, że jej włosy falują tak samo jak woda czesana
ametystowymi kamieniami brodu. Wracałem potem na to miejsce,
ale jej nie znalazłem. A potem byłem już zbyt dorosły, by wędrować
nietkniętymi kosą łąkami Avalonu. Tęsknota zmusiła mnie do poszukiwań
i spędziłem wiele nocy pod gołym niebem, w miejscach nawiedzanych
przez Sidhe, na kurhanach i w dębowych lasach Bretanii. Aż do spotkania
w Irlandii. Czy dobrze wybrałem miejsce, czy też mój
upór został wynagrodzony, nie wiem. Moi przyjaciele zaczęli
mnie znowu odwiedzać, początkowo płosząc się z powodów dla
mnie niezrozumiałych - jak trochę kurzu pod meblami, niewłaściwa
muzyka, czy brak kwiatów. Wreszcie osiągnęliśmy jakieś
porozumienie a ja bardzo się starałem, by czymś ich nie zrazić.
Długo czekałem na ponowne odwiedziny. Starałem się żyć własnym życiem,
pracowałem, słuchałem muzyki, pisałem wiersze. Dużo czytałem. Zastanawiałem
się, czemu akurat mnie udało się wejść do tamtego świata, czemu
nie udaje mi się tam wejść teraz i czy nie byłoby lepiej, gdybym,
kiedyś tam, dał sobie spokój. Pewnego wieczoru zapukał
do mnie mój niesympatyczny sąsiad. Odwracając ode mnie
twarz i za nic nie mogąc spojrzeć mi w oczy, wypytywał, od kogo
dowiedziałem się o jego wakacjach w Tajlandii. Gotów był
za tę informację wiele zapłacić. Nie mogłem powiedzieć mu prawdy,
co zresztą mu wyjaśniłem. Powiedziałem tylko, że nikt nie będzie
próbował szantażować go tą wiadomością, że zrobiłem mu ten
kawał, bo byłem oburzony jego stosunkiem do mnie. Okropnie się
rozzłościł. Krzycząc jak pijany, oskarżył mnie o podrzucanie mu
podrywających jego autorytet zdjęć do biurka w pracy. Pytał mnie,
czy wiem, że ma możliwości "odegrać się za ten numer"
i że "policzy się ze mną, tak jak ze swoją żoną, tą dziwką,
z którą jestem w zmowie". Zrozumiałem z tego, że
fotografia prostytutki zaczęła się pojawiać również i w jego
domu. Usiłowałem mu wyjaśnić, że nie mam z tym nic wspólnego,
że nie znam jego żony i że powinien o tym dobrze wiedzieć. Ponieważ
nie chciał się uspokoić, poprosiłem go, by sobie poszedł. Nawet
nie zauważyłem, kiedy mnie uderzył.
Następną rzeczą, którą pamiętam, były twarze moich przyjaciół,
pochylone nade mną. Jedna z nich należała do bosonogiej tancerki.
Nie zmieniła się ani na jotę. Czas nie miał władzy nad jej młodością.
Patrzyłem w jej przerażone oczy, napełniające się łzami. - Nie
umieraj, ojcze - płakała. Nie rozumiałem. "Ojcze"?
- Jeśli umrzesz, zmienimy się w cienie - wyjaśnił stojący obok,
ten, którego nazywałem Elohirem - bez ciebie, bez takich
jak ty, którzy żywią nas swoją wiarą i przywiązaniem, powoli
wysychamy. - Ty dajesz nam życie - płakała moja tancerka -
nie umieraj! Ktoś wsunął mi coś w dłoń.
Brałem ich za wyższe istoty, służyłem im, uwielbiałem ich. Czy
nie byłem ich ojcem? Czy właśnie nie tak odnosi się ojciec do swych
dzieci? Uśmiechnąłem się, chociaż z trudem, bo twarz bardzo mnie
bolała. - Znajdę wam więcej kochających serc - przyrzekłem i
zamknąłem oczy, wsłuchując się w swój ból. Wyrzucił
mnie on na wierzch, gdzieś, gdzie czułem się przywiązany i unieruchomiony.
Biały sufit, stonowany błękit plastyku, cienie za plastykiem.
Parawan. Usiłowałem się poruszyć. Nadal miałem coś w dłoni.
Znów ktoś pochylił się nade mną. - Odzyskuje pan przytomność?
To dobrze - powiedział męski głos. - Co? Co się stało? - wymamrotałem.
- Złamana podstawa czaszki - wyjaśnił ten sam głos - cieszę
się, że wciąż jest pan z nami. Ciepła dłoń dotknęła mojej.
- Co pan tu ma? - zapytał ze zdziwieniem. Coś wyślizgnęło mi się
z ręki. W moim polu widzenia pojawiły się mocne, grube palce, porośnięte
ciemnymi włoskami a w nich jak klejnot pobłyskiwał błękitny kwiatuszek.
Magia unosiła się z niego jak tysiące mikroskopijnych mydlanych
baniek. Pękały z cichutkim odgłosem szklanej pozytywki, a na ich
miejsce pojawiały się nowe. - To ar nisfodel, księżycowy dzwonek
- wyjaśniłem z uśmiechem. Uśmiech też mnie bolał. - To jakaś
zabawka? - zapytał doktor, ale w jego oczach pojawił się ten dziecięcy
głód, który tak dobrze znałem. - Niech pan sprawdzi,
to żywa roślina - odrzekłem. - Niemożliwe - powiedział, a czułością
głaszcząc płatki. - Możliwe - wymamrotałem - niech pan pokaże
go wszystkim, których pan zna. Dam im takie same. W Elflandzie
jest ich mnóstwo.
W prokuraturze powiedziałem, że nie oskarżam sąsiada o napad
i że był to nieszczęśliwy wypadek. Potem wyjechałem na rekonwalescencję
nad morze. Chodziłem na spacery, opalałem się, zastanawiałem
czy wymyślony przeze mnie nieśmiertelny kraj rzeczywiście może umrzeć
wraz ze mną. Nie zawierałem znajomości, ale jakoś tak, przypadkiem,
ciągle trafiałem na życzliwe osoby, z którymi przyjemnie
było zamienić parę słów. Mój introwertyzm jakby stawał
się coraz bardziej niewygodny. Nawet przestałem być taki staranny
w utrzymywaniu nienagannej czystości.
Po kilku dniach napełnionych ostrym słońcem zachmurzenie przyjąłem
z ulgą. Poszedłem przejść się leniwie nad brzegiem i, gdy tak pochylałem
się w poszukiwaniu małych bursztynków, ktoś obok mnie zawołał:
- Patrzcie, tam! Wyprostowałem się i poszukałem go wzrokiem.
Wskazywał na coś na horyzoncie. Spojrzałem i ja. Wyspa? Dumne
wieże wznosiły się nad wyciętymi w koronkę zwieńczeniami murów,
uniesione prawie do nieba przez wysokie wzgórze. Znaczyły
się na tle prześwietlonych słońcem chmur wyrazistą czernią dziewiętnastowiecznych
wycinanek, ale na czubkach wież połyskiwały jasno światła jak gwiazdy.
Tęczowe proporce falowały leniwie ponad tymi światłami a wyhaftowany
na nich jednorożec zdawał się galopować jak żywy. Jeszcze przed
godziną nic tam nie było.
Ludzie podbiegali do brzegu, niektórzy wchodzili w morze.
Kilka żaglówek przyjęło kurs na wyspę. Myślałem, ze zniknie
zanim dopłyną, ale myliłem się. Wpierw przestraszyłem się, myśląc
o laboratoriach, wiwisekcji i tak dalej. Ale potem przypomniałem
sobie, że kraina potrafi bronić się sama. A jeśli nawet jedno z
moich dzieci umrze w rękach specjalistów NASA, czy kogoś
tam, takie potwierdzenie naukowe istnienia Elflandu zapewni reszcie
prawdziwą nieśmiertelność. Bo jeśli wiara w ich istnienie jest chlebem
elfów, stwórczym cudem będzie nasza pewność
|